Tadeusz Sierakowski z Rumi
Prowadził tajne nauczanie podczas okupacji. Partyzant AK. Był przewodniczącym Polskiego Związku Emerytów Rencistów i Inwalidów w Rumi.
Tadeusz Sierakowski był jednym z najstarszych i najbardziej zasłużonych działaczy seniorów Polskiego Związku Emerytów Rencistów i Inwalidów w Rumi. Był również wiceprezesem w rumskim Związku Kombatantów Rzeczypospolitej ds. socjalno-bytowych. Za działalność społeczną otrzymał Złotą Odznakę Honorową Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów za szczególne zasługi dla związku. Ale za walkę w partyzantce w okresie okupacji hitlerowskiej został odznaczony m.in. Krzyżem Partyzanckim oraz Medalem Armii Krajowej.
Tadeusz Sierakowski, rocznik 1917, jest z pochodzenia kujawiakiem i absolwentem Biskupiego Gimnazjum we Włocławku, które przed wojną cieszyło się wysoką renomą w kraju i za granicą. Wielu jego kolegów absolwentów pochodziło z Ameryki, Anglii i Litwy. Przez długie lata utrzymywał z nimi kontakty i dzielił się wspomnieniami.
- Do dzisiejszego dnia mogę powtórzyć wszystkie wzory matematyczne. Chemię mam w jednym palcu i mogę ją śpiewać. Powiem panu wzory na kwas siarkowy i kwas siarkawy - H2So3 i H2So4. A wie pan jaka jest między nimi różnica? Taka jaka między głupim a głupawym - żartował sobie Tadeusz Sierakowski.
Jak wspomina w 1939 roku został powołany do Junackich Hufców Pracy przy wykonywaniu umocnień nad Wartą.
- Bezpośrednio przed wybuchem wojny wszystkich nas zwolnili do domu. Mieliśmy junackie mundury i byliśmy gotowi zamienić łopaty na karabiny. Kiedy wróciłem do Włocławka mobilizacja była już zakończona. Niemcy wkroczyli do miasta bardzo szybko. Mieli doskonałe rozeznanie, kto się czym zajmuje i jakie ma wykształcenie. Widząc, co się dzieje, że wyłapują ludzi z wykształceniem i wywożą do obozów, a ja nie mam tu co robić, nawiązałem kontakt ze znajomym kolejarzem w Łowiczu, który poradził mi żebym tam przyjechał i znajdzie mi jakieś zajęcie. Wtedy łatwo było jeszcze się przemieszczać. Niemcy uwierzyli, że mam tam rodzinę i przepustkę dostałem bez problemu. Prosto ze stacji kolejowej zostałem skierowany na wieś do Zdunów, leżących 11 km koło Łowicza. Tam bardzo szybko nawiązałem kontakt z podziemiem i zacząłem zajmować się przerzutem spalonych kolegów do Warszawy. Tam w pobliżu Łowicza znajdowała się granica między Generalną Gubernią a Okręgiem Wartegau. Zawsze dostawałem cynk w jakim miejscu będzie ktoś na mnie czekał i zważywszy na to, że ta granica nie była zbyt szczelna, pilnowali jej starsi ludzie, to jakoś pomyślnie przeprowadzałem różne osoby na tamtą stronę, gdzie potem udawali się do Warszawy i wstępowali do AK. Ja również zostałem zaprzysiężony jako żołnierz AK w Warszawie w 1942 roku przez mojego prefekta z gimnazjum ks. Piotra Tomaszewskiego - szczęść mu panie Boże. Na prawdę, był to wspaniały człowiek. Wszystkich nas ściągał do Warszawy i wszystkimi się opiekował.
- Czym pan się zajmował w czasie wojny? Przecież z czegoś trzeba żyć...
- Prowadziłem tajne nauczanie. Miałem zawsze kilku uczniów, których uczyłem wszystkiego. Dlatego wszystko tak dobrze pamiętam. W zamian za to dostawałem wyżywienie, pieniądze i jakoś się żyło. A kiedy zaczęły się zrzuty amunicji i broni w rejonie Warszawy, to jeździłem aż do Ostrowi Mazowieckiej, gdzie na łąkach nocą odbywały się zrzuty. Wszystko co pochodziło z tych zrzutów woziliśmy furmankami do Warszawy. Obłożone to było sianem, czasami gnojem a na każdej furmance jechało trzech uzbrojonych ludzi. Potem furmanki odwoziliśmy z powrotem na miejsce. W czasie przewożenia zrzutów nie zdarzyła się ani razu wpadka. raz tylko jadąc drogą mijaliśmy się z niemieckim autem. Strach był wielki. Co tu robić? Zachowaliśmy jednak spokój i dobrze, bo okazało się potem, że Niemcy jechali do zarządcy majątku na polowanie a potem na wyżerkę. On ich ugościł i odjechali spokojnie. Całą wojnę, nie licząc wypadów do Warszawy i za Warszawę, przebywałem na wsi zajmując się tajnym nauczaniem.
Tego samego dnia jak weszli do nas Ruscy, a było to 19 stycznia 1945 roku, pieszo zasuwałem do Włocławka. W ciągu jednego dnia przeszedłem wówczas około stu kilometrów. Byłem młody, śpieszyło mi się do domu. Rodziców i rodzeństwo zastałem w dobrym zdrowiu.
- Jaki miał Pan stopień wojskowy?
- W AK miałem stopień strzelca, a teraz niedawno awansowałem na starszego szeregowego - odpowiada z uśmiechem pan Tadeusz. - W czasie wojny nie staraliśmy się o awanse.
- Jak trafił Pan na wybrzeże?
- Po wojnie pokręciłem się kilka miesięcy po Włocławku. Było bezrobocie i w Urzędzie zatrudnienia zgłosiłem się na wyjazd do Gdańska, który organizował Urząd Ziemski. Dostałem delegację na 3 miesiące i jak okazało się zostałem tu na stałe. Trafiłem do Gdańska i pracowałem w Powiatowym Urzędzie Ziemskim w Gdańsku. Potem przeniosłem się do pracy w Dalmorze, gdzie początkowo pracowałem w charakterze księgowego, a później starszego dyspozytora wyposażenia statków. Mieszkałem cały czas w Oliwie. Później kiedy rodzice dostali odszkodowanie za zabraną im posiadłość wybudowałem się w Rumi. Było nas siedmioro i dla każdego starczyło, żeby się wybudować. W Rumi zapuściłem tu korzenie i mieszkam tu 20 lat. Czuję się rumianinem.
Na emeryturę odszedłem w 1979 roku z Dalmoru. Ponieważ po wojnie AK-wcy byli prześladowani, ujawniłem się dopiero w 1990 roku. Przez całe 45 lat zachowywałem milczenie. Wtedy dopiero dostałem Krzyż partyzancki, Krzyż AK i inne odznaczenia oraz dodatek kombatancki. Do partii nie należałem. Być może, gdybym wstąpił, to coś bym na tym zyskał, ale mimo predyspozycji kierowniczych nie skorzystałem z tej możliwości i nie żałuję. Pracy społecznej uczyli nas przed wojną w gimnazjum, tak więc pracowałem społecznie w Gdańsku i w Rumi.
- Pomówmy sprawach rodzinnych...
- W przyszłym roku będziemy obchodzić 50-lecie. Mamy jednego syna, który jest inżynierem mechanikiem okrętowym - pływa na zagranicznych statkach jako III mechanik. Syn ożenił się z Białorusinką, ale z polskiej rodziny. Mamy jedną wnuczkę - chodzi do szkoły.
- Przeprowadzanie ludzi przez granicę, to nie była łatwa praca - w moczarach nabawiłem się reumatyzmu i choroby płuc. Przechodziłem przez cztery komisje lekarskie i dwie sprawy sądowe i wszędzie mnie odwalili - uznali, że tych chorób nabawiłem się ze względu na starość, a nie warunki partyzantki.
W Zdunach w czasie okupacji w niemieckiej żandarmerii służyli Austriacy - wspaniali ludzie. Nie mogę o nich powiedzieć nic złego, a wręcz przeciwnie. Komendant posterunku, to był dusza człowiek - chodził po domach polskich, rozmawiał, był nawet lubiany. W czasie wojny zdarzył się tylko jeden wypadek, że żandarm zastrzelił Polaka, ale po wojnie nawet poszukiwano tego człowieka. Mój szwagier, który był lekarzem, w czasie wojny pracował w szpitalu, gdzie komendantem był też Austriak - miał z nim złote życie. A kiedy wojna się skończyła utrzymywali nawet korespondencję, dopóki UB nie zaczęło go nachodzić o te kontakty. Austriacy w czasie wojny dobrze odnosili się do Polaków.
Henryk Połchowski
1998